Żmudź - kraina dzieciństwa
Pan Robert Roycewicz, właściciel majątku Janopol, stał na ganku swego domu w otoczeniu rodziny i z ukontentowaniem obserwował jeździeckie wyczyny jednego ze swoich synów, sześcioletniego Henia. Chłopiec dobrze trzymał się w siodle. Posłuszny jego woli koń wykonywał wszystkie polecenia – zatrzymywał się w miejscu, zmieniał krok i tempo, kłusem zmierzał w wyznaczonym kierunku, a otrzymawszy kuksańca pod żebra, ku wielkiej radości stojących za płotem chłopaków z sąsiedztwa pędził galopem w stronę lasu. Te skoki budziły największy podziw wiejskiej gromady.
W tym czasie pani Eugenia Roycewiczowa, jak każda matka troszcząca się o zdrowie swego dziecka, niemalże umierała ze strachu. Nie podzielała jeździeckich pasji małżonka i powtarzała, że jest jeszcze za wcześnie na samodzielną jazdę. Na szczęście chłopcu nigdy nic groźnego się nie stało, chociaż nie raz i nie dwa spadał z końskiego grzbietu. Z każdej opresji wychodził cało, a konie, wyczuwając w nim instynktownie przyjaciela, w ostatniej chwili chroniły go przed niebezpieczeństwem. Rzeczywiście, żadne z sześciorga dzieci państwa Roycewiczów nie okazywało im tyle serca i nie poświęcało tak wiele czasu. Niemal codziennie rano, czasami skoro świt, był już w stajni, pomagał nakładać siano do żłobów, poił i szczotkował zwierzęta; w kieszeni zawsze miał kostki cukru dla swych wybrańców.
Jak wspominał po latach, najwięcej radości sprawiały mu przejażdżki z ojcem: „Ojciec sadzał mnie w siodle przed sobą i ruszaliśmy w objazd gospodarstwa. Pamiętam sianokosy, żniwa, wykopki. Czasami odwiedzaliśmy sąsiadów w pobliskich majątkach, gdzie częstowano nas herbatą i konfiturami.”


Z RODZINNEGO ALBUMU
Zdjęcie młodych państwa Roycewiczów - Roberta i Eugenii - w podróży poślubnej, zostało zrobione w Chicago, USA, w 1895 roku.
Drugie w Janopolu w 1904: Stoi Robert Roycewicz, obok niego siedzi Eugenia z malutką Janiną. Na dole dzieci, od lewej: Jan, Wacław, Ewelina i Henryk.
Rodzina Roycewiczów była liczna, w myśl zasady „co rok, to prorok”. Pierwszy na świat przyszedł Jan (1897), a wkrótce po nim Henryk (1898), Wacław (1899), Ewelina (1901), Janina (1903) i Wilhelm (1905).
Henryk z ciężkim sercem opuszczał rodzinny dom, kiedy skończywszy siedem lat musiał jechać „po naukę” do Poniewieża. Został uczniem pierwszej klasy szkoły ludowej. Niewielkie, senne powiatowe miasteczko nie miało żadnych atrakcji dla małego chłopca i nic dziwnego, że ten okres wspomina potem jako jeden z najgorszych w swoim życiu. Po długich zimowych miesiącach przychodziło lato, a z nim wakacje i powrót do wiejskiego życia. Razem z przyjaciółmi i starszym bratem Janem zwiedzali okolice Upity, Wiłkomierza, Radziwiliszek i innych pobliskich miejscowości lub wędrowali doliną rzeki Niewieży.
Czesław Miłosz, urodzony w sąsiednim, kiejdańskim powiecie, tak opisuje te okolice: „Przyroda nie ma tu nic w sobie ze smutku ani melancholii. Jeżeli teren jest górzysty, to w każdym razie pagórkowaty. Jest obfitość wód i lasów iglastych i liściastych, ze znaczną ilością dębów, które odgrywały tak znaczną rolę w mitologii pogańskiej i odgrywają nadal w mitologii prywatnej. Piękno wiosny i lata zapłatą za długą zimę. Śnieg spada w listopadzie albo w grudniu i topnieje w kwietniu…

Jak wszyscy Polacy urodzeni na Wschodzie, Henryk Roycewicz z sentymentem mówił o swych rodzinnych stronach. Każdy jego życiorys rozpoczyna się słowami: „Urodziłem się na Żmudzi…”. Nosił sercu wyidealizowany, romantyczny obraz tej „magicznej krainy starych, odwiecznych dębów, węży i bursztynu”, powstały wskutek lektur Mickiewicza, Sienkiewicza i Rodziewiczówny. Jak na łamach „Kresów” pisał Jacek Kolbuszewski, „nostalgia – choroba Polaków pochodzących z Kresów – powstała z nieustającej tęsknoty za stronami rodzinnymi, pamięci o przodkach i dawnych czasach, mitu szlacheckiego dworku i gorzkiej świadomości, że nie ma już powrotu do czasów, które bezpowrotnie minęły”.
„Kresy – to słowo, wprowadzone do języka polskiego w XIX wieku przez Wincentego Pola, ma znaczenie niemal magiczne, skłania do refleksji nad losami narodu, a nade wszystko nad kształtem świadomości sporej części Polaków. Obok sentymentów i tęsknoty za utraconą Arkadią są przecież jeszcze wspomnienia stuletniej niewoli, prześladowań i tragedii, które dotknęły niemal każdą polską rodzinę.
Jeszcze raz sięgnijmy po Czesława Miłosza: „Każde dziecko tej wielomilionowej masy narodów podbitych było dzieckiem klęski. Za nim rozpościerała się przeszłość krwawych bitw, rozpaczliwych powstań, szubienic, zsyłek na Sybir i kształtowała całe późniejsze życie niezależnie od jego woli. Przeszłość ta nie ginęła, choć była niepowrotna”.
Dwie wojny światowe, okupacja sowiecka i burzliwa historia tych ziem sprawiły, że archiwa uległy zniszczeniu. Po dawnym Janopolu nie ma śladu. Obecne władze litewskie również nie dbają o to, by zachować pamięć o obecności Polaków na Żmudzi. Poniewież przestał być miastem wielonarodowym, ponad 95 procent jego mieszkańców to Litwini. Próby odnalezienia jakichkolwiek starych dokumentów w archiwach w Poniewieżu i Kownie nie przyniosły żadnych rezultatów. W zbiorach rodzinnych zachował się tylko akt urodzenia, spisany w języku rosyjskim. Z trudem można odczytać spisane cyrylicą dane: „ Henryk Roycewicz urodzony 30 lipca 1898 roku w majątku ziemskim Janopol, ojciec – Robert, matka Eugenia z domu Likiewiczówna, wyznanie – rzymskokatolickie”. Reszta trudna do rozszyfrowania.
Roycewiczowie herbu Leliwa to stary szlachecki ród żyjący na terenach Małopolski, Podola, Wielkopolski i Litwy.

Dokumenty potwierdzają, że od XVI–XVII wieku Roycewiczowie herbu Leliwa odgrywali ważną rolę na sejmikach i zborach szlachty na Żmudzi. Do dzisiaj żyje tu wielu potomków rodu. W Poniewieżu jest kilkanaście rodzin, w Kownie najbardziej znana familia lekarska to Roycewiczowie.
Henryk Sienkiewicz tak charakteryzował herbową szlachtę kresową: „Była wojenna i w zawodzie rycerskim szczególnie rozmiłowana. Bogatsi służyli jako towarzysze na dwa konie, ubożsi na jednego, najubożsi w pocztowych. Natomiast w tych sprawach, które zwykłą materię sejmików stanowiły, mniej się znali. Wiedzieli, że król jest w Warszawie, Radziwiłł i pan Hlebowicz starosta – na Żmudzi. To im wystarczyło i głosowali tak, jak ich pan Bilewicz nauczył”.
Mimo zamiłowania do wojaczki każdy szlachcic był przede wszystkim ziemianinem, hreczkosiejem mieszkającym na wsi. Szlachta zagonowa i zaściankowa mogła liczyć tylko na pracę rąk członków rodziny. „Folwark szlachecki – jak pisze Marek A. Koprowski w Burzliwych dziejach Kresów Wschodnich – mający około 80 hektarów ziemi wykorzystywał siłę najemną lub pracę chłopów pańszczyźnianych, choć utarł się zwyczaj, że w żniwach czy w sianokosach brali udział także mieszkańcy dworu”. Janopol ze swymi 100 hektarami należał do największych w okolicy. Przez wieki na Litwie produkcja zboża była główną specjalnością folwarków, chociaż na własne potrzeby rodziny właściciela, służby i czeladzi zajmowano się też ogrodnictwem, sadownictwem, pszczelarstwem, hodowlą bydła, trzody chlewnej i drobiu. Koło dworów nierzadko można było spotkać stawy rybne.
O ile sytuacja ludności polskiej na Litwie i Żmudzi była podobna, o tyle relacje zwłaszcza na wsi bywały odmienne. W swym Dzienniku podróży po Litwie i Żmudzi, pisanym w drugiej połowie XIX wieku, Teodor Tripplin pisze, że w środkowej Litwie, gdzie mieszkało wielu Polaków, dwór od chłopskiej wsi dzieliła przepaść, natomiast na Żmudzi życie szlachty niewiele różniło się od życia chłopów, a stosunek panów do włościan był ojcowski. „Panowie szlachta żyją skromnie, nie mają długów, nie szastają pieniędzmi, nie kupują drogich mebli. Kiedy podczas żniw zanosi się na deszcz, potrafią zakasać rękawy i razem z czeladzią iść na pole; ten sam szacunek dla ciężkiej pracy na roli”.
Po polskiej szlachcie na Żmudzi pozostało niewiele śladów materialnych. Nie ma domu rodzinnego rotmistrza Roycewicza, zabudowań folwarcznych i sadu w Janopolu. Stoją tu dzisiaj szkaradne, kryte eternitem postsowieckie baraki z pustaków. Jak wyglądał dawniej Janopol, można się tylko domyślać, oglądając stare sztychy.
Typowy dwór szlachecki na przełomie XIX i XX wieku to z reguły budynek drewniany, funkcjonalny, charakteryzujący się prostotą. W części zajmowanej przez rodzinę właściciela majątku – tzw. pańskiej – znajdowała się obszerna jadalnia i bawialnia, w której koncentrowało się życie towarzyskie, a dalej były oddzielne sypialnie dla rodziców i dzieci, alkierze, komory i pokoje dla gości. W większych folwarkach wydzielano pomieszczenie, w którym właściciel majątku spotykał się ze służbą i załatwiał interesy handlowe. Część pańską od czeladnej oddzielała obszerna sień. W północnej części budynku, tam gdzie było najchłodniej, znajdowała się spiżarnia, w której przechowywano zapasy żywności. Kresowy dwór był synonimem zamożności, spokoju i polskości.