top of page

Olimpiada 1936

Igrzyska Olimpijskie pod znakiem swastyki

         

          Igrzyska XI Olimpiady w Berlinie rozpoczynały się 4 sierpnia 1936 roku. Dworzec kolejowy Ost Bahnhof przywitał ponad stuosobową reprezentację Polski. Na Friedrichstraße i sąsiednich ulicach wszędzie wisiały flagi, tysiące czerwonych flag z czarnym znakiem swastyki, a wśród nich z rzadka symbole olimpijskie. Sportowców jadących do wioski olimpijskiej pozdrawiały na trasie tłumy przechodniów, którzy na umówiony znak wznosili ręce w hitlerowskim „heil”. To goście Berlina, którzy zjechali z całych Niemiec, płacąc za bilety symboliczną markę. Organizatorzy zrobili wszystko, by zapewnić imprezie jak najbardziej okazałą oprawę i frekwencję. Na starcie miało stanąć 4069 zawodniczek i zawodników z 49 państw.

            Dziennikarka Polskiej Agencji Telegraficznej tak opisywała pierwsze wrażenia ze stolicy Niemiec: „Ulice i kawiarnie rozbrzmiewały jednym tylko rytmem – wojskowego marsza, który sterował krokami przechodniów. Marsze kolumn w mundurach – czarnych SS, jasnobrązowych – SA, szarozielonych – Wehrmachtu; marsze kolumn młodzieży z napisami na klamrach pasów «Blut und Boden»”.

            Polityka z całą brutalnością wkroczyła do sportu. Według planów Josepha Goebbelsa, Igrzyska Olimpijskie 1936 roku miały stać się demonstracją potęgi państwa niemieckiego.

            Tymczasem europejskie gazety ostrzegały: „Te Igrzyska to czarna karta w dziejach sportu. Nie wolno mieć złudzeń – w Berlinie będą łamane nie tylko podstawowe zasady Karty Olimpijskiej, ale także przepisy i regulaminy sportowe, zostanie zrobione wszystko, aby udowodnić wyższość nazistowskich Niemiec nad resztą świata”.

            Jak to się stało, że mimo niebezpiecznych sygnałów napływających z Niemiec powierzono Berlinowi organizację zawodów? Analizując wydarzenia sprzed osiemdziesięciu lat, dzisiaj można powiedzieć, że zadecydowały lekkomyślność części działaczy MKOl i naiwna wiara polityków, że Igrzyska mogą powstrzymać marsz nazizmu. Nie bez znaczenia był też pewien niespodziewany zbieg okoliczności. Zwykle organizacja Igrzysk była przyznawana podczas sesji MKOl i poprzedzana debatą. W 1931 roku na XXIX sesję MKOl do Barcelony przyjechało zbyt mało członków MKOl, by podjąć decyzję, i Międzynarodowy Komitet Olimpijski zarządził głosowanie korespondencyjne. Dyplomacja niemiecka uruchomiła wszystkie dostępne kanały i zorganizowała potężną kampanię propagandową. W wyniku tych zabiegów Berlin wygrał rywalizację o Igrzyska 1936 roku – w listownym głosowaniu otrzymał 43 głosy za, 16 – przeciw, przy 8 wstrzymujących się.

            Decyzja o przyznaniu Berlinowi organizacji Igrzysk zapadła na dwa lata przed przejęciem władzy przez Hitlera. Przyszli gospodarze obłudnie zapewniali, że przestrzegane będą wszystkie paragrafy Karty Olimpijskiej, że nie będzie dyskryminacji politycznej, religijnej ani rasowej. W protokołach MKOl z tamtego okresu znalazły się zapisy sporządzone w Wiedniu, mówiące o tym, że „w żadnym wypadku Żydzi nie zostaną wyłączeni z udziału w Igrzyskach”. Na czele komitetu organizacyjnego znalazł się dr Theodor Lewald, a w składzie reprezentacji dwoje sportowców – wszyscy oni mieli żydowskie korzenie. Wielu starszych działaczy MKOl, w tym także przyszły przewodniczący hrabia Henri de Baillet-Latour, naiwnie uwierzyło w te zapewnienia.

 

         5 marca 1933 roku naziści wygrali wybory w Niemczech, a wkrótce potem ogłosili ustawę o nadzwyczajnych pełnomocnictwach. Teraz można już było otwarcie powiedzieć, jakie cele przyświecały przyszłym organizatorom Igrzysk. Minister propagandy Joseph Goebbels otwarcie stwierdził, że mają one udowodnić wyższość narodu niemieckiego, zademonstrować zdolności organizacyjne Niemców, ich talenty w dziedzinie zarówno sztuki, jak i sportu, oraz tężyznę fizyczną, która przydatna jest do walki.

         W tamtym okresie rząd Polski prowadził niełatwą w realizacji „politykę równowagi”. Chodziło przede wszystkim o zachowanie balansu w stosunkach z sowiecką Rosją i hitlerowskimi Niemcami, ponieważ oba te państwa stanowiły realne zagrożenie dla niepodległości kraju. Ta polityka doprowadziła do podpisania w Berlinie w styczniu 1934 roku polsko-niemieckiego traktatu o nieagresji, w którym oba państwa zobowiązują się do rozstrzygania wszelkich spraw spornych na drodze pokojowej. Traktat miał obowiązywać przez następne dziesięć lat. Doszło do ocieplenia stosunków między Polską a Niemcami. Joseph Goebbels odwiedził Warszawę, a wkrótce potem na polowanie przyjechał także Herman Goering.

          Część polskich polityków nie akceptowała polityki ministra Becka i uważała, że nasi sportowcy powinni zrezygnować ze startu w Berlinie. Przygotowania odbywały się w niesprzyjającej atmosferze. Społeczeństwo, które dotychczas chętnie wspierało sportowców, tym razem nie okazywało większego zainteresowania, również Polonia amerykańska okazała się mniej hojna. Mimo rozmaitych akcji propagandowych, organizowania „Dni sportu”, „Loterii olimpijskiej”, a także sprzedaży znaczków i pamiątek olimpijskich, 1 stycznia 1936 roku na koncie PKOl było zaledwie 40 000 złotych. W tej sytuacji obowiązek pokrycia kosztów przygotowań i ekspedycji olimpijskiej spadł na barki Państwowego Urzędu Wychowania Fizycznego i Przysposobienia Wojskowego (PUWFiPW). A były to koszty niemałe – prawie 200 000 złotych.

          Jedyną grupą, która bez kłopotów finansowych przygotowywała się do startu, byli jeźdźcy. Kandydaci do reprezentacji znaleźli się w Ośrodku Wyszkolenia Kawalerii, gdzie ćwiczyli pod okiem najlepszych trenerów. Całością przygotowań kierował pułkownik Tadeusz Komorowski, który potem w Berlinie był szefem ekipy jeździeckiej i reprezentował PKOl podczas oficjalnych spotkań z władzami Trzeciej Rzeszy. W czerwcu 1935 roku na posiedzeniu Komitetu Olimpijskiego postanowiono zwrócić się do attaché wojskowego w Berlinie podpułkownika Antoniego Szymańskiego z prośbą o objęcie funkcji attaché olimpijskiego na czas Igrzysk. Należał on do nielicznego grona dyplomatów mających pełne informacje o sytuacji w Niemczech. Jego meldunki składane w Ministerstwie Spraw Wojskowych miały nieocenioną wartość. Odbył też kilka spotkań z działaczami olimpijskimi, ostrzegając ich przed prowokacjami, jakie mogą spotkać zawodników, oszustwami sędziów i manipulacjami. Mówił, że do gremiów sędziów międzynarodowych i do komisji MKOl należy wprowadzić jak najwięcej Polaków. Na marginesie warto dodać, że w czasach II wojny światowej żona podpułkownika Szymańskiego była jedną z najcenniejszych agentek wywiadu brytyjskiego.

Historia straconego medalu

 

          Do Berlina wyjechała ekipa licząca 116 zawodników – w jej skład weszli tylko ci mający realne szanse na punktowane miejsca. Reprezentanci Polski startowali w 14 dyscyplinach. Sportowcom towarzyszyła trzydziestosześcioosobowa grupa warszawskich harcerzy oraz studentów Centralnego Instytutu Wychowania Fizycznego (CIWF), którzy uczestniczyli w zbiorowych pokazach gimnastycznych.

            Uczestnicy zamieszkali w Döberitz w nowoczesnej, komfortowej wiosce olimpijskiej, położonej zaledwie kilkanaście kilometrów od głównej areny zawodów – nowoczesnego stadionu wybudowanego w dzielnicy Charlottenburg. Monumentalny obiekt, mogący pomieścić ponad 100 000 widzów, był klasycznym przykładem architektury III Rzeszy. Jego projektant Werner Morch nagrodzony został za swe dzieło dwoma medalami olimpijskimi w konkursie sztuki.

           Zawody jeździeckie zostały zorganizowane z niezwykłym rozmachem, nienotowanym dotąd w kronikach Igrzysk. Organizatorzy przygotowali trybuny dla 300 000 widzów. Skoki na głównym stadionie olimpijskim mogło oglądać 100 000 osób, a cross-country – 200 000. Dwa lata trwały prace przygotowawcze na trasie. Posadzono nową trawę, wzmocniono podłoże tak, by jak najlepiej odpowiadało silnym niemieckim koniom. Wprowadzone zostały przeszkody nowego typu, rowy z barierami i różnego rodzaju pułapki, które miały zapewnić zwycięstwo niemieckim zawodnikom.

        Cross-country, który ukończyła zaledwie połowa jeźdźców, przekształcił się w morderczą, pełną zdradliwych zasadzek konkurencję, która pociągnęła za sobą śmierć dwóch koni i kilkanaście ciężkich obrażeń zawodników (złamania kończyn, urazy kręgosłupa). Składała się z następujących elementów:

7 km biegu po okolicznych drogach,

4 km steeplechase’u z 12 przeszkodami,

15 km biegu po drogach,

8 km crossu z 35 przeszkodami,

2 km biegu końcowego.

            Tych pięć odcinków, mających łącznie 36 kilometrów, należało pokonać w łącznym czasie 2 godziny, 1 minutę i 26 sekund, każdy z odcinków miał określony limit. Najważniejszy był ośmiokilometrowy cross, na którym można było zdobyć 72 punkty bonifikaty.

          Po pierwszym dniu – ujeżdżeniu – polska drużyna była w korzystnej sytuacji, zajmowała bowiem czwarte miejsce, natomiast najgroźniejsi przeciwnicy – Niemcy – plasowali się na siódmym. Wśród 50 zawodników Roycewicz na koniu Arlekin III zajmował 13. miejsce, Kawecki-Gozdawa na Bambino – 15. lokatę, a Kulesza na Tośce – dopiero 26. miejsce. Trzeba powiedzieć, że przed zawodami polska ekipa miała wielkiego pecha. Najlepszy w Polsce koń do WKKW Ben Hur doznał kontuzji piętki. Kierownik reprezentacji pułkownik Komorowski zadecydował, że koń pojedzie do Berlina i tam do ostatniego dnia przed startem prowadzona będzie rehabilitacja. Niestety Ben Hura nie udało się doprowadzić do zdrowia, major Kulesza musiał wystartować na koniu rezerwowym, służbowej klaczy Tośce, która o klasę ustępowała innym koniom ekipy olimpijskiej.

            Losy konkursu, a być może także złotego medalu, rozstrzygały się na trasie crossu, gdzie na czwartej przeszkodzie zastawiona została pułapka, o której wiedzieli tylko niemieccy zawodnicy. Przed niewielką sadzawką, przez którą przepływał strumień, była pozornie łatwa przeszkoda – nisko zawieszony drąg. Jednak po skoku jeździec lądował w wodzie. Jeśli pojechał prosto, spadał z konia i grzązł w błocie, jeśli wybrał trasę nieco na lewo, trafiał na płyciznę i bez przeszkód mógł kontynuować bieg.

            Rotmistrz Leliwa-Roycewicz tak wspomina ten występ: „Rozpoczynając cross, Arlekin rwał się do przodu fantastycznie. Pierwsze przeszkody skakał z taką werwą i w takim tempie, że przed czwartą – sadzawką – musiałem go mocno przytrzymać. Kiedy mój Arlekin już poderwał się do skoku, usłyszałem dramatyczne i głośne wołanie po polsku: «W lewo… w lewo». Był to głos jakiegoś Polaka spośród publiczności. Nie było czasu na zmianę kierunku. Oddałem wodze koniowi, skoczyliśmy razem przez barierę i po chwili leżeliśmy w brudnej wodzie. Kiedy wydostałem się głębokiego mułu, wyprowadziłem konia na brzeg. Sadzawka miała dno nachylone od lewej strony do prawej. Z lewej głębokość wody wynosiła 60 cm, po prawej dochodziła do 120 cm. Dno z lewej strony było twarde, w środkowej części pięćdziesięciocentymetrowy muł. Koń, skacząc w to grzęzawisko, musiał upaść i zwalić jeźdźca. Formalnie zastawienie takiej pułapki jest możliwe, pod warunkiem, że wszyscy zawodnicy mają równe szanse. W tym wypadku tego chyba nie było, skoro wszyscy zawodnicy niemieccy skakali lewą stroną. Jadący przede mną rotmistrz Kulesza pojechał naturalnie też w prawo i zaliczył upadek.

            Sędziowie policzyli mi 80 punktów karnych, zamiast 40 jak za upadek jeźdźca z koniem. Po zawodach znalazłem u niemieckich fotoreporterów zdjęcie, na którym jasno widać, że Arlekin wpadł do wody ze mną. Chciałbym jeszcze raz pochwalić Arlekina – był to jego jedyny błąd podczas zawodów”.

            Jednak na tym nie koniec perypetii konia i jeźdźca. Niespodziewana kąpiel w sadzawce jakby odświeżyła Arlekina i dodała mu sił. Z kopyta ruszył na trasę. Rów ściekowy, przy którym kilku jeźdźców dreptało bezradnie, przefrunął dosłownie wśród oklasków publiczności i pogalopował dalej.

            Sięgnijmy raz jeszcze do wspomnień rotmistrza: „Arlekin pokonywał bezbłędnie przeszkodę za przeszkodą, ale w pewnym momencie zauważyłem, że żołnierze stojący na trasie dają mi jakieś niezrozumiale znaki. Początkowo nie zwracałem na to uwagi, jednak na dwudziestej przeszkodzie kilku żołnierzy zagrodziło mi drogę. Podszedł sędzia i zawiadomił mnie, że zostałem zdyskwalifikowany za błąd popełniony rzekomo na dziesiątej, dość łatwej przeszkodzie. Wiadomość ta uderzyła we mnie jak piorun. Oznaczało to koniec udziału w zawodach nie tylko mojego, ale też całej ekipy polskiej. Lecz gdzie szukać ratunku wśród mrowia obcych ludzi, z kim rozmawiać? Czas uciekał, nie namyślając się długo pogalopowałem z powrotem do dziesiątej przeszkody. I cóż się okazało? Żadnego błędu nie było. To niemiecki sędzia się pomylił, za co mnie potem gorąco przepraszał. Najpierw opanowała mnie wściekłość, ale potem przyszło uczucie ulgi. Poklepałem Arlekina i ruszyliśmy z powrotem do dwudziestej przeszkody, by nadrabiać straty. Przez fatalną decyzję sędziego dołożyłem przeszło cztery kilometry, straciłem dużo czasu, ale co gorsze, zamęczyłem całkowicie konia”.

            Oczywiście po zawodach kierownictwo ekipy polskiej wniosło protest, który został formalnie uwzględniony. Roycewiczowi odjęto 15 minut karnych z czasu przejazdu, ale w żadnym wypadku nie stanowiło to rekompensaty strat, jakie poniósł. „Pomyłka” niemieckiego sędziego (notabene oficera Wehrmachtu) to jeden z największych skandali berlińskich Igrzysk.

A jak powiodło się naszym dwóm pozostałym zawodnikom? Porucznik Kawecki-Gozdawa rozpoczął cross pechowo, już wkrótce po starcie jego wierzchowiec Bambino zaczął utykać (skaleczenie piętki przedniej nogi). Gdyby sędziowie to dostrzegli, mogliby – zgodnie z przepisami – wycofać konia z konkurencji. Kontuzjowany koń skakał słabiej niż zwykle, a przed dwudziestą przeszkodą zatrzymał się nagle, zrzucając jeźdźca. Podczas upadku Kawecki uderzył w drąg, doznając wielu obrażeń i złamania dwóch żeber. Osłabiony kontuzją wierzchowiec zanotował jeszcze jeden upadek razem z jeźdźcem na ostatniej, trzydziestej piątej przeszkodzie. Dało to im dziewiętnaste miejsce.

            Startujący na Tośce major Kulesza także miał dwa upadki. Na dziewiątej wodnisto-bagnistej przeszkodzie zgubił czapkę i sygnet, a na dwudziestej trzeciej, spadając z konia, doznał licznych obrażeń. Sklasyfikowany został na dwudziestej trzeciej pozycji.

Trzeciego dnia ostatnia odsłona zawodów – konkurs skoków (dwanaście przeszkód o wysokości 115 cm z najtrudniejszą przeszkodą podwójną, pokonywaną w obie strony). Jak wspominają uczestnicy, na stadionie olimpijskim zgromadziło się 120 000 widzów. Na starcie tylko trzydziestu uczestników – wielu obandażowanych, kontuzjowanych, konie wyczerpane trudami poprzedniego dnia, z opatrunkami na nogach. W klasyfikacji prowadzili Niemcy ze znaczną przewagą, ale wszystko mogło jeszcze się zdarzyć ze względu na stan ludzi i wierzchowców. Oczy wszystkich skierowane były na Niemca Konrada von Wangenheima, który kierował swym wierzchowcem, trzymając wodze w jednej dłoni (drugą rękę miał na temblaku). „Oczekując na swój start w bramie stadionu, oglądałem występ niemieckiego zawodnika – wspominał rotmistrz Roycewicz. Prowadząc konia na tak zwaną «zagrodę», nagle zatrzymał go przed drugą bramką tak gwałtownie, że ten wywrócił się na wznak, przygniatając jeźdźca. Studwudziestotysięczny stadion zamarł w oczekiwaniu, obaj leżeli bez ruchu. Już chciano wzywać służby medyczne i pogotowie, gdy nagle obaj – jeździec i koń – przy owacji publiczności podnieśli się i ukończyli parcours. Na dobrą sprawę von Wangenheim powinien być zdyskwalifikowany za nieprawidłowe przejechanie przeszkody, jednakże i tym razem jury tego przekroczenia nie zauważyło”.

            Dwudziestodwuletni porucznik von Wangenheim stał się bohaterem narodowym. Zdjęcia jego i konia Kurfürsta znalazły się na okładkach wszystkich magazynów. Niemcy zdobyli złoty medal drużynowo. Polska znalazła się na drugim miejscu w klasyfikacji, ale na tym nie koniec perypetii związanych z tymi dziwnymi zawodami. Pięć dni później kierownictwo ekipy Czechosłowacji złożyło protest w związku z rzekomo nieprawidłowym nawrotem porucznika Kaweckiego na jakiejś przeszkodzie i medal naszej ekipy został zakwestionowany. Dopiero 2 grudnia 1936 roku na Kongresie Międzynarodowej Federacji Jeździeckiej w Paryżu sprawa została definitywnie załatwiona i polskiej drużynie przywrócono drugie miejsce. Po czterdziestu latach na sesji MKOl w Montrealu ówczesny przewodniczący lord Michael Killanin powie: „Przypadek polskiego jeźdźca Roycewicza najlepiej pokazuje, do czego prowadzi łączenie sportu i polityki, wykorzystywanie Igrzysk Olimpijskich do celów propagandowych”. Również wielu historyków sportu uznało próbę wyeliminowania polskiego jeźdźca z konkurencji za jeden z największych skandali w historii Olimpiad.

            W 1936 roku w Berlinie nie był to jedyny taki przypadek. Podobne „pomyłki” zdarzały się na wielu innych obiektach; sędziowanie w szermierce, boksie, zapasach i podczas turniejów w grach zespołowych było skandaliczne. Wskutek tego Igrzyska zakończyły się zwycięstwem ekipy Niemiec (33 złote medale, 36 srebrnych, 30 brązowych), która wyprzedziła USA (24–20–12), na trzecim miejscu zaś znalazły się Włochy (8–9–5). Cel polityczny został osiągnięty: „państwa osi” zademonstrowały swą potęgę.

            Reprezentacja Polski znalazła się na dziewiętnastym miejscu z trzema srebrnymi i trzema brązowymi medalami. Oprócz jeźdźców w WKKW drugie miejsca wywalczyły Jadwiga Wajsówna w rzucie dyskiem i Stanisława Walasiewiczówna w biegu na 100 metrów; drugie miejsca zajęli: Władysław Karaś w strzelaniu z karabinka na 50 metrów, Maria Kwaśniewska w rzucie oszczepem i wioślarska dwójka bez sternika w składzie: Jerzy Ustupski i Roger Verey.

            Berlińska prasa poświęciła wiele uwagi polskim sportowcom, zwłaszcza wojskowym. Ich występy były szeroko opisywane, w gazetach zamieszczano ich zdjęcia. Kilka lat później podczas okupacji zdjęcia te znalazły się w rękach Gestapo i posłużyły do identyfikacji między innymi pułkownika Tadeusza Bora-Komorowskiego, o czym pisze on w swych pamiętnikach.

            Kiedy tylko skończyły się Igrzyska w Berlinie, Adolf Hitler oznajmił: „A teraz naszą sportową młodzież, wszystkich olimpijczyków czeka wielka misja – obrony europejskiej cywilizacji. Niech wiara we własne siły, jakiej nabrali na olimpijskich arenach, zostanie wykorzystana dla dobra narodu niemieckiego”.

            Kilka tygodni później przedłużono służbę wojskową we wszystkich formacjach wojsk niemieckich, ukazały się rozkazy zaostrzające rygory szkolenia. Dotyczyły one także organizacji paramilitarnych i w pewnym stopniu Hitlerjugend. Niemcy rozpoczęły przygotowania do wojny

"Moje wspomnienia

z Olimpiady w Berlinie"

- to tekst napisany przez Henryka Leliwę-Roycewicza i zamieszczony w biuletynie Polskiego Związku Jeździeckiego. Zdjęcia z oryginału Biuletynu Nr 6 - z 1958 roku - udostępnił Marcin Szczypiorski - jeździec, trener, działacz sportowy i wieloletni prezes PZJ.

Biuletyn informacyjny - strona tytułowa
strona 19
strona 20
strona 21
strona 22
strona 23
strona 24
strona 25
strona 26
bottom of page