Warszawa po Powstaniu
„Cisza, przerażająca, śmiertelna cisza i obraz wielkiego, sięgającego po horyzont cmentarzyska. Tylko gdzieniegdzie z okien suteren i piwnic wystawały dymiące metalowe rury – świadectwo, że warszawiacy zaczynają wracać do swych domów” – to pierwsze wrażenie rotmistrza, kiedy już bez kul kilka miesięcy po Powstaniu odwiedził Śródmieście. Tam, gdzie walczyli jego żołnierze – na placu Napoleona, Świętokrzyskiej i Nowym Świecie – dziesiątki, setki mogił. Zatrzymywał się przy każdej, z trudem odczytując nazwiska i pseudonimy poległych.
Po Powstaniu Warszawa stała się miastem wymarłym. Na osobisty rozkaz Hitlera rozpoczął się trwający trzy miesiące proces niszczenia tego wszystkiego, co pozostało jeszcze po 63 dniach walk, „wymazywanie – jak to określił szef SS Heinrich Himmler – Warszawy z mapy Europy”. Brandkommandos – „oddziały ogniowe” – używały do tego celu miotaczy ognia, grupy saperskie dynamitu i ciężkiego sprzętu. Kilka tysięcy żołnierzy Wehrmachtu uczestniczyło w tym dziele zniszczenia, prowadzonym metodycznie dzień za dniem, dzielnica za dzielnicą. Szczególnie ucierpiały Śródmieście i Starówka, gdzie było najwięcej zabytków kultury i starych kościołów.
Żadne z europejskich miast nie zostało podczas II wojny światowej zniszczone w takim stopniu jak Warszawa. Ponad 80 procent budynków legło w gruzach. We wrześniu 1939 roku – 15 procent, podczas likwidacji getta – 12 procent, w Powstaniu Warszawskim – 25 procent i w czasie realizacji planu Hitlera (3 października 1944 – 17 stycznia 1945) – 30 procent.
W czasie dwumiesięcznych walk w powstaniu zginęło 18 000 żołnierzy AK, 3500 żołnierzy I Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki i 35 lotników alianckich (polskich, brytyjskich i południowoafrykańskich) niosących pomoc stolicy. Do niewoli trafiło około 17 000 uczestników powstania, w tym blisko 3000 kobiet, które służyły w szeregach Armii Krajowej (łączniczek, sanitariuszek i ochotniczek służb pomocniczych).
Straty po stronie niemieckiej – według szacunków generała von dem Bacha-Zalewskiego – wyniosły 10 000 poległych, 7000 zaginionych i 6000 rannych. Do tego dodać należy kilkuset obywateli niemieckich, przeważnie urzędników.
O ile dane wojskowe są dość precyzyjne, o tyle dzisiaj nie wiadomo dokładnie, ilu zginęło warszawiaków. Podawane były różne liczby. Nikt też nie zmierzył ogromu cierpień ludności cywilnej. Według obecnych danych liczba ofiar wynosi 150 000–180 000, a zatem więcej niż żołnierzy obu walczących stron. Ma rację historyk, który pisze, że nie ma nic bardziej okrutnego i krwawego niż walki w wielkim mieście. Stały się one przekleństwem cywilizacji XX i XXI wieku.
W przededniu powstania w Warszawie mieszkało 974 765 Polaków, a więc prawie milion. Już w pierwszych dniach sierpnia rozpoczęły się masowe mordy ludności cywilnej na Woli, dokonywane przez oddziały Dirlewangera, oraz na Ochocie, gdzie grasowały bandy RONA Kamińskiego. W całym mieście szalały pożary. Przestały działać wodociągi i jedynym źródłem wody stały się wykopane w kilkudziesięciu punktach miasta studnie. Stan sanitarny był fatalny i tylko cudem uniknięto epidemii. Ludzie starsi i dzieci umierały masowo. Szerzył się głód. Na ulicach i placach przybywało mogił. W tych dniach niemal każda warszawska rodzina opłakiwała śmierć kogoś z bliskich. Małżeństwo Roycewiczów również przeżyło wielką tragedię – po krótkiej chorobie zmarła ich ukochana córeczka Grażynka. Organizm ośmiomiesięcznego dziecka nie przetrzymał ciężkich warunków powstania. Lekarze stwierdzili zatrucie pokarmowe. Dla obojga rodziców był to niezwykle bolesny cios – żalowi po stracie jedynego dziecka towarzyszyła refleksja: „Czy zrobiliśmy wszystko, by w dniach powstania zapewnić mu bezpieczeństwo?”. W rodzinie nigdy o tym nie rozmawiano. Był to temat tabu.
2 października dowództwo AK podpisało Układ o zaprzestaniu działań wojennych w Warszawie, wynegocjowany przez pułkownika Iranka-Osmęckiego. Zgodnie z zawartymi w nim postanowieniami powstańcy mieli być traktowani jak jeńcy wojenni i objęci konwencją genewską z 1929 roku. W wyznaczonych miejscach składali broń. Ich wymarsz z miasta przewidziany był na 4 i 5 października. Pół miliona mieszkańców lewobrzeżnej Warszawy skierowano do przejściowych obozów w Pruszkowie i Ursusie, a wszystkich rannych cywilów i wojskowych do szpitali pozostających pod niemiecką kontrolą.
W ten sposób „Leliwa” trafił do szpitala przy ulicy Płockiej na Woli. Jego ułański mundur wzbudził zainteresowanie pewnego gestapowca, który zapowiedział, że zapewni mu opiekę i zajmie się jego dalszym losem. „Nie miałem na to zbytniej ochoty. Okryłem się płaszczem i wspierając się na kulach, wyszedłem na ulicę, gdzie udało się dołączyć do kolumny cywilów – kobiet, dzieci, starców, rannych i chorych, wędrujących do kościółka przy ulicy Wolskiej”. Podobnie jak w 1939 roku w Stryju, ucieczka się udała. Razem z cywilami trafił do obozu przejściowego w Pruszkowie. Los ludności cywilnej był gorszy niż jeńców wojennych. Ludzie zostali stłoczeni w dziewięciu halach fabrycznych, spali na betonowej podłodze, brakowało żywności, nie było opieki medycznej. Wielu z tych, którzy przeżyli Powstanie Warszawskie, umierało teraz w Pruszkowie.






Stan zdrowia „Leliwy” znacznie się pogorszył. Rany, które początkowo szybko się goiły, teraz wyglądały źle. Wynędzniałego, leżącego na ziemi wśród tobołków, waliz i różnego rodzaju sprzętu kolejowego zobaczyła córka pewnego znajomego ziemianina z okolic Grójca. Dzięki jej pomocy wydostał się z osławionego Dürchgangslager 121.
Jaki byłby jego los, gdyby nie ta niespodziewana pomoc ?
Z Pruszkowa około 15 000 warszawiaków wywieziono do obozów w Mauthausen-Gusen albo Ravensbrück; SS potrzebowało kontyngentu darmowych robotników. 30 000–60 000 trafiło do Wrocławia, gdzie przeniesiono wiele zakładów przemysłu ciężkiego z Zagłębia Ruhry. Ludzie chorzy lub ranni mieli niewielkie szanse przeżycia.
Aż do wkroczenia wojsk sowieckich „Leliwa” ukrywał się w majątku Kośmin pod Grójcem.
Ujawnił się 20 lutego 1945 roku w Rejonowej Komendzie Uzupełnień w Skierniewicach.
Wejście Rosjan do Warszawy nie dla wszystkich oznaczało wyzwolenie. Już podczas rozmowy w Skierniewicach zrozumiał, że znajdzie się w kręgu osób zagrożonych aresztowaniem. „Miałem zbyt wiele doświadczeń z lat 1919–1920 i potem kampanii wrześniowej 1939 roku, aby mieć jakiekolwiek złudzenia i wierzyć Sowietom”.
Utworzone w 1945 roku Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego i podległa mu Milicja Obywatelska sprawowały kontrolę nad społeczeństwem polskim. Ich naczelnym zadaniem była likwidacja opozycji politycznej, resztek ziemiaństwa oraz inwigilacja środowisk inteligencji. W połowie 1945 roku w Milicji Obywatelskiej pracowało 50 000 ludzi, a więc dwa razy więcej niż w policji przedwojennej. Na listach płatnych donosicieli zarejestrowanych było 70 000 osób. W archiwach UB zgromadzono 6 milionów teczek personalnych, co oznaczało, że co trzeci–czwarty Polak pozostawał pod stałą obserwacją. W więzieniach przebywało 35 000 obywateli.
Szczególnie inwigilowane były środowiska AK oraz kręgi przedwojennych oficerów zawodowych. Henryk Roycewicz odnotował, że już podczas pierwszej wizyty w administracji, kiedy odbierał klucze do swego mieszkania na osiedlu domków fińskich przy ulicy Wawelskiej – trzecia kolonia XIII/14 – pewne dane personalne naniesione zostały na oddzielny arkusz. Kilka lat później dokument ten pokazano mu podczas procesu sądowego.
Podobnie było, kiedy w marcu 1945 roku został zatrudniony w Wojewódzkim Urzędzie Ziemskim w Warszawie na stanowisku inspektora hodowli koni. Rozmowa w dziale personalnym przypominała przesłuchanie w Urzędzie Bezpieczeństwa.
„Od początku czułem, że jestem bacznie obserwowany. Każdy mój krok jest śledzony. Po pewnym czasie zauważyłem, że zawsze wieczorem przed naszym domkiem na ulicy Wawelskiej parkuje czarny samochód, w którym siedzą jacyś pasażerowie”.
Olimpijczyk, znakomity znawca jeździectwa – podobnie jak wielu innych oficerów – był jednak potrzebny ówczesnym władzom. Polska miała bogate tradycje zarówno w jeździectwie, jak i hodowli koni. W dwudziestoleciu międzywojennym powstały cztery stadniny państwowe, w tym sławna placówka w Janowie Podlaskim, i dziesięć stad ogierów. W czasie wojny okupant dokonał rabunku, wywiezione zostały najbardziej wartościowe konie i teraz trzeba było wszystko odbudować od podstaw – polscy jeźdźcy szybko znaleźli więc zajęcie. Pułkownik Karol Rommel rozpoczął pracę w LKS Sopot, a potem w Gnieźnie i Sierakowie, podporucznik 4. Pułku Ułanów Zaniemeńskich Marek Roszczynalski założył stadninę w Stubnie, pułkownik Kazimierz Rostwo-Suski prowadził Krakowski Klub Jeździecki, pułkownik Adam Królikiewicz pracował jako trener w Krakowie, rotmistrz Leliwa-Roycewicz w 1946 roku podjął pracę w Wojewódzkim Urzędzie Ziemskim.