top of page

Akowski garb

       

            W latach PRL bohater tej książki pisał dzienniki, skrzętnie ukrywane. Wspólnie z Iwoną Jaranowską-Montoyą-Kaiser i jej mężem Davidem przez wiele miesięcy prowadziliśmy poszukiwania – może zostały ukryte w jakimś schowku w biurku, albo – jak podczas okupacji – w futrynie drzwi albo pod podłogą? Niestety, nie trafiliśmy na żaden ślad. Z pewnością byłaby to pasjonująca lektura, bo w tym czasie wielka polityka brutalnie wkroczyła w życie każdej polskiej rodziny.

5 marca 1953 roku świat dowiedział się o śmierci Stalina. Moskwa płakała, ale miliony ludzi w innych krajach odetchnęły z ulgą. Kończyła się pewna epoka, nadchodziła odwilż…
          W Polsce proces zmian miał szczególny przebieg. Kilka miesięcy po śmierci Stalina uciekł na Zachód pułkownik Józef Światło, wicedyrektor X Departamentu Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Przed mikrofonami radia Wolna Europa ujawnił kulisy rządów bezprawia i mechanizmy działania ówczesnej władzy. Świat dowiedział się o masowych aresztowaniach, sfingowanych procesach i represjach, jakie dotknęły środowiska AK. W wyniku tych rewelacji rozwiązano Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego, do władzy doszedł Władysław Gomułka, nastąpiła pewna liberalizacja, a metody działania Służby Bezpieczeństwa stały się bardziej dyskretne.

Felicja ps.  "Luta" i Henryk Roycewiczowie, Warszawa 1983

          Jednak nadzieje na głębsze reformy i demokratyzację szybko zgasły. Wkrótce wszystko wróciło do uprzedniego stanu. Adnotacja w ankiecie personalnej „był żołnierzem AK” znów zamykała drogę do awansu zawodowego, oznaczała kłopoty ze znalezieniem pracy. Była swego rodzaju piętnem.

            „Przyszło nam żyć z «akowskim garbem» na plecach. Najgorsze było to, że teraz tajne służby zaczęły się interesować nie tylko nami, ale także naszymi dziećmi, wkraczającymi w dorosłość. Stalinowska zasada odpowiedzialności zbiorowej – synów za czyny ojców i ojców za winy synów, nadal obowiązywała” – te zdania pochodzą prawdopodobnie z dzienników „Leliwy”.

            Historia rodziny Roycewiczów stanowi ilustrację losów, czasami jakże dramatycznych, tysięcy akowskich rodzin. Spróbujmy ją odtworzyć na podstawie rozmów, wywiadów i dokumentów.

            Wiosną 1953 roku, kiedy znalazł się na wolności, kara pozbawienia praw publicznych i obywatelskich na cztery lata (podstawa: artykuł 46 Wojskowego kodeksu karnego) nadal była w mocy. Sąd wojskowy odrzucił skargę rewizyjną.

            Pojawiły się trudności ze znalezieniem jakiejkolwiek pracy, bo żadna firma, a tym bardziej instytucja państwowa, nie miała prawa zatrudnić skazanego. Utrzymanie rodziny ze skromnej pensji „Luty”, która pracowała w firmie INCO, było niemożliwe.

            W tym ciężkim okresie, a także wcześniej, kiedy „Leliwa” był w więzieniu, znaczącej pomocy udzieliła rodzina – Lech i Antoni Jaranowscy, którzy zaopiekowali się siostrą i jej kilkuletnim synkiem. Zwłaszcza Lech – człowiek energiczny, przedsiębiorczy, który potrafił się odnaleźć w nowych warunkach. Antoni sam miał kłopoty finansowe i zmarł wcześnie. Gdyby nie ta pomoc, nie wiadomo, jak rodzina rotmistrza przeżyłaby ten okres.

            „Leliwa” był gotów podjąć każdą pracę, chociaż ze względu na stan zdrowia (inwalida wojenny II grupy i z ogólnego stanu – I grupy) praca fizyczna była raczej wykluczona. Na pewien czas znalazł zatrudnienie w firmie Ludwika Wąsowskiego w Warszawie, a potem jako magazynier w warszawskich browarach.

            20 lutego 1957 roku Sąd Wojewódzki w Warszawie uniewinnił go od popełnienia zarzucanych mu przestępstw, a kosztami postępowania obciążył Skarb Państwa. Do rehabilitacji doszło więc dopiero po ośmiu latach.

           Ale wróćmy do dnia, w którym opuścił więzienie we Wronkach i powrócił do domu. Świat wydawał mu się jakby inny, wszystko się zmieniło – Warszawa, osiedle na Wawelskiej, własny dom. Syn wyrósł, zmężniał, w niczym nie przypominał jasnowłosego chłopczyka, który zawsze chętnie siadał mu na kolanach. Natomiast Olgierdowi, który właśnie zaczął chodzić do szkoły, starszy, schorowany człowiek, który pojawił się w domu, wydawał się kimś obcym. Wspomina: „Zostałem zapisany do szkoły Podstawowej nr 23 w Warszawie. W mojej klasie byli chłopcy z różnych rodzin. Z kilkoma z nich zaprzyjaźniłem się i nawet bywałem u nich w domach. Kiedy dowiedziałem się, że są synami ubeków, oprawców mojego ojca, był to dla mnie olbrzymi szok. W naszej szkole był też uczeń o nazwisku Fejgin; w tamtych czasach nazwisko to budziło grozę. Bardzo wcześnie zrozumiałem, że będzie mi trudniej niż innym”.

            Potwierdziła to szkoła średnia. Chociaż wykazywał nieprzeciętne uzdolnienia artystyczne i znakomicie rysował, o wyższych studiach w ASP czy na Wydziale Architektury nie mogło być mowy. Był synem przedwojennego oficera, więźnia politycznego. Ta niemożność zrealizowania marzeń stała się przyczyną buntu chłopca. Więzi łączące ojca z synem osłabły.

            Olgierd ożenił się bardzo młodo, wbrew woli rodziców, nie ukończywszy jeszcze szkoły. Związek okazał się nieudany i każde z małżonków poszło w swoją stronę. Jedyne dziecko z tego małżeństwa – córka Ewa – znalazła się pod opieką dziadków. Nie widząc żadnych szans dla siebie w Polsce, Olgierd w 1978 roku wyjechał do USA i tam osiedlił się na stałe.

            W 1986 roku doszło do tragedii. W dramatycznych, niewyjaśnionych do końcach okolicznościach zmarła kilkunastoletnia Ewa. „Zwłaszcza dla «Luty» był to niezwykle bolesny cios – pisze w pamiętnikach Jadwiga Roycewiczowa. – Wcześniej próbowała ją ratować, robiła co mogła, ale wszystkie wysiłki okazały się nieskuteczne. Przeżycia związane ze śmiercią jedynej wnuczki bardzo wpłynęły na stan jej zdrowia. Nastąpił wylew krwi do mózgu i «Luta» zmarła 14 września 1986 roku”.

            W krótkim odstępie czasu rotmistrz Roycewicz pochował dwie najbliższe mu osoby. Pozostał sam. Pamięć o żonie towarzyszyła mu do ostatnich dni. W jego mieszkaniu na biurku obok zdjęcia „Luty” zawsze stały w wazonie świeże kwiaty. Osiemdziesięcioośmioletnim rotmistrzem zaopiekowali się jego dawni żołnierze – zatrudniona została pomoc domowa, co kilka dni w jego domu pojawiał się któryś z „Kilińszczaków”.

            W 2014 roku Olgierd Roycewicz przyjechał do Warszawy. Spotkaliśmy się w gmachu PAST-y na uroczystościach 70. rocznicy powstania. Podobny do ojca – przystojny, wysportowana sylwetka, ten sam ujmujący sposób bycia. Miałem okazję wręczyć mu świeżo wydany album, książkę Sportowcy w Powstaniu Warszawskim dedykowany rotmistrzowi „Leliwie”, a przy okazji zadać kilka pytań.

– Jak Pan zapamiętał swego ojca ?

– Przede wszystkim jako wielkiego patriotę. Nigdy w życiu, ani wcześniej w kraju, ani później w USA, nie spotkałem kogoś, dla którego słowo „Polska” znaczyłoby tak wiele. Był to patriotyzm szczególnego rodzaju, zrodzony na Kresach.

– A matkę?

– Jako kobietę niezwykle dzielną. Na jej barkach przez wiele lat, od czasów okupacji aż po pobyt ojca w więzieniu, spoczywała odpowiedzialność za utrzymanie domu. Wiecznie zapracowana, ciepła, dobra, bardzo mnie kochająca. Myślę, że byli szczęśliwym małżeństwem. Z dzieciństwa pozostał mi w pamięci obraz rodziców tańczących w naszym mieszkaniu przy dźwiękach radiowej muzyki.

– Jak Pan ocenia swoją decyzję o wyjeździe z kraju ?

– Przez całe życie w Polsce byłem dyskryminowany, od najwcześniejszych lat zawsze towarzyszyło mi poczucie jakiejś trudnej do wyjaśnienia winy. Wydawało mi się, że ciągle jestem podejrzewany o przestępstwa. Z Polski mam złe wspomnienia i nie myślę o powrocie. Odżyłem w USA i tu znalazłem wolność, której kiedyś tak mi brakowało. Mimo tych smutnych, a czasami i bolesnych wspomnień lubię przyjeżdżać do Warszawy, chodzić ulicami, które pamiętam z czasów dzieciństwa. W latach 80. ojciec odwiedził mnie w USA; może szkoda, że tak późno. Okazało się, że myślimy podobnie, jesteśmy do siebie podobni i mamy podobne cechy charakteru. Ojciec nie krył, że jest ze mnie dumny, bo znalazłem w sobie dość siły, by pójść własną drogą. Ja z kolei miałem okazję stwierdzić, że im dalej mieszka się od kraju, tym bardziej docenia się postawy takich ludzi, jak mój ojciec – pułkownik „Leliwa”.

– Czy zachował się medal olimpijski z 1936 roku?

– Niestety, podobnie jak inne pamiątki sportowe ojca, zaginął. Słyszałem, że podobno trafił do jakiejś prywatnej kolekcji w Rzymie.

Z rodzinnych albumów

bottom of page