Batalion AK "Kiliński"
BATALION ARMII KRAJOWEJ "KILIŃSKI"
Choć życie śle za ciosem cios
Ufaj w potęgę swoich sił
Cierp skoro nasz jest taki los
Do krwi ostatniej kropli z żył
Śmiało za bary życie bierz
Nie ustąp ani kroku w tył
I w słuszność swojej drogi wierz
Do krwi ostatniej kropli z żył
Niech w ziemię krwawy wsiąknie pot
Na znak żeś w walce mężny był
Niech życie granit kuje młot
Do krwi ostatniej kropli z żył
A kiedy zginiesz druhu nasz
I ciemny grób cię będzie krył
Swej wielkiej pracy pomnik dasz
Do krwi ostatniej kropli z żył
Zbigniew Betlejewski
Autor tego wiersza, napisanego 6 stycznia 1944, byłżołnierzem 1 kompanii; pseudonim "Skrzypek"
Batalion AK "Kiliński"
„Dzielność i odwaga moich żołnierzy budzą we mnie uczucie dumy, że przypadł mi zaszczytny obowiązek stać na ich czele w dniach Powstania Warszawskiego. Wiara w słuszność sprawy naszej pozwoliły Batalionowi «Kiliński» na utrzymanie nierównej walki przez 63 dni. Dzisiaj, patrząc w przyszłość, myślę o tych wszystkich żołnierzach, co życie swe bohatersko oddali, co ucierpieli niosąc ślady swych poświęceń, a także o wspaniałych dziewczętach i kobietach, łączniczkach, sanitariuszkach, bez których ofiary i bohaterstwa trudno byłoby się obyć” – napisał rotmistrz Henryk Leliwa-Roycewicz w swej książce, wydanej w 1979 roku w Londynie.

Autor był nie tylko dowódcą, który poprowadził zwycięskie ataki na Prudential i PAST-ę, ale także jednym z organizatorów legendarnego oddziału. Początki Batalionu sięgają stycznia 1940 roku, kiedy zaczęły się formować pierwsze kompanie: „Wigry”, „Szare Szeregi”, „Watra”, „Wawerska” i „Iskra”. Ich skład był niezwykle zróżnicowany – obok członków Związku Oficerów Rezerwy byli w nich harcerze, pracownicy fabryk Lilpopa i Gerlacha, studenci i młodzież szkół zawodowych. W pierwszym okresie, od 1 stycznia 1940 roku do 21 marca 1943 roku, batalion nosił nazwę „Vistula” i działał w ramach Polskiej Organizacji Zbrojnej, a następnie w ZWZ i AK. Wiosną 1943 roku przemianowany został na Batalion AK im. pułkownika Jana Kilińskiego. Patronat objął Cech Szewców Warszawskich, którzy ufundowali sztandar i finansowo wsparli swój oddział. Od pierwszych dni prowadzone było szkolenie wojskowe, nauka o broni, zajęcia praktyczne, taktyka walk ulicznych. Zorganizowana została Szkoła Podchorążych, uruchomiono kursy dla łączniczek i pielęgniarek. Dzięki inicjatywie inżyniera Czesława Sitarza przy warszawskiej „Poniatówce” prowadzone były konspiracyjne kursy, szkolące przyszłych kierowców pojazdów czołgowych.
Już w 1940 roku powstały pierwsze grupy dywersyjne. Likwidowano donosicieli i osoby współpracujące z okupantem. Młodzież z kompanii harcerskich rozwinęła działalność w ramach Małego Sabotażu. Zrywano niemieckie obwieszczenia i komunikaty. Na murach miasta pojawił się znak Polski Walczącej i napisy „Polska – Zwyciężymy”, pod pomnikami i na miejscach straceń zapalano znicze i składano kwiaty.
W Warszawie rotmistrz Roycewicz pojawił się w kwietniu 1941 roku, bo – jak mówił – „w Krakowie ziemia paliła się pod nogami”. Wprawdzie był inwalidą wojennym, ale postanowił włączyć się do konspiracji. Nawiązał kontakt ze swymi kolegami z 25. Pułku Ułanów: rotmistrzami Ludwikiem Rojkiewiczem i Romualdem Górskim, którzy uczestniczyli w tworzeniu Związku Walki Zbrojnej.
Tacy ludzie jak on byli potrzebni w rodzącym się ruchu oporu. Bogate doświadczenie wojskowe, stopień oficerski, umiejętności dowódcze, a także wygląd, który w niczym nie wskazywał, że jest konspiratorem. Zawsze elegancko ubrany w dawnym warszawskim stylu pan w średnim wieku, z laseczką, legitymujący się kartą inwalidzką, bardziej przypominał urzędnika bankowego niż zawodowego oficera.
Dowódca IV Rejonu AK major Stanisław Steczkowski „Zagończyk” przyjął go z otwartymi ramionami i od lutego 1942 roku powierzono mu obowiązki oficera broni IV Rejonu. Była to odpowiedzialna funkcja. Należało do niego nie tylko gromadzenie różnego rodzaju broni, ale też magazynowanie jej i dbanie o stan techniczny. Ze względów bezpieczeństwa kilkanaście arsenałów rozrzuconych było po całej Warszawie – w składach farb na ulicy Wroniej, w piwnicach na Mazowieckiej, w składzie beczek na Grzybowskiej, w browarze Haberbuscha, w podziemiach pałacu Mostowskich, w ruinach Zamku Królewskiego i na Cmentarzu Powązkowskim. W swoim mieszkaniu przy ulicy Żelaznej 29 rotmistrz przechowywał pistolet maszynowy i rewolwer typu browning, ukryte w podwójnych drzwiach wejściowych. Broń pochodziła z różnych źródeł. Znaczna jej część kupowana była od żołnierzy Wehrmachtu, a także włoskich i węgierskich, część pochodziła z przemytu. Często dokonywano napadów na mniejsze patrole, posterunki żandarmerii i pojedynczych żołnierzy. W ostatnim okresie okupacji zwiększono zrzuty samolotowe, przede wszystkim broni maszynowej i przeciwpancernej. Ruszyła też produkcja w konspiracyjnych warsztatach Armii Krajowej znajdujących się w różnych punktach miasta.
W 1943 roku w życiu rotmistrza zaszły dwie wielkie zmiany. W październiku 1943 roku został mianowany dowódcą Batalionu AK „Kiliński”. Uroczysta nominacja odbyła się w prywatnym mieszkaniu doktor Sabiny Rożniewskiej na Powiślu w obecności majora „Zagończyka”. Kilka miesięcy wcześniej, 3 kwietnia, w jednym z warszawskich kościołów wziął ślub z dwudziestosiedmioletnią łączniczką AK Felicją Jaranowską. Wybranka rotmistrza pochodziła z ziemiańskiej rodziny z Pomorza. Od pierwszego spotkania była pod urokiem „ułana Rzeczypospolitej”. Ci, którzy pamiętają go z tego okresu, mówią, że mimo inwalidztwa i ciężkich przeżyć wojennych, nie stracił nic ze swego szarmu. Przystojny, o nienagannych manierach – tak jak dawniej – robił na paniach duże wrażenie. Mimo znacznej różnicy wieku (19 lat) było to udane małżeństwo. Połączyła ich działalność konspiracyjna – Felicja Jaranowska była łączniczką i sanitariuszką Armii Krajowej. Brała udział w wielu akcjach. W kwietniu 1944 roku urodziła się im córeczka, której na chrzcie dano imię Grażyna.
W każdych innych warunkach pojawienie się dziecka byłoby wielkim szczęściem i źródłem radości. Tym razem rodziło lęki i obawy. Na czterdziestosześcioletnim rotmistrzu Leliwie spoczywała odpowiedzialność za losy nie tylko swojej rodziny, ale także blisko tysiąca żołnierzy batalionu. Niemal codziennie ocierał się o niebezpieczeństwo, uczestnicząc w konspiracyjnych spotkaniach i utrzymując kontakty z ludźmi, o których wiadomo było, że są pod obserwacją. Wszystkie obowiązki domowe i opieka nad dzieckiem spadły więc na barki żony.
„Żona, jako łączniczka, rozwoziła rozkazy i broń w wózku dziecięcym, którym woziła na spacer naszą małą córeczkę Grażynę” – zanotował w swym pamiętniku rotmistrz.
Jak wyglądał dzień powszedni dowódcy Batalionu „Kiliński” ?
Wczesnym rankiem, kiedy tylko przestawała obowiązywać godzina policyjna, w mieszkaniu na ulicy Żelaznej 29 zjawiał się adiutant podchorąży „Witecki”, czyli Czesław Rajczykowski. Był on jednym z najbardziej zaufanych ludzi rotmistrza, „doskonałym pomocnikiem w poznawaniu batalionu, świetnym doradcą, wtajemniczonym w najdrobniejsze szczegóły w sprawach personalnych, szkoleniowych i organizacyjnych kompanii, całkowicie oddanym sprawie”. Wspólnie przygotowywali materiały, rozkazy i bieżącą korespondencję, które przekazywała dalej łączniczka, siostra podchorążego „Witeckiego”, dyżurująca w jego prywatnym mieszkaniu przy ulicy Grójeckiej.
W ciągu dnia Roycewicz najwięcej czasu poświęcał zajęciom szkoleniowym. Wielokrotnie powtarzał, że powodzenie akcji zbrojnej zależy przede wszystkim od tego, jak powstańcy będą przygotowani do walki. Razem ze swym adiutantem uczestniczył we wszystkich odprawach organizowanych w zakonspirowanych mieszkaniach poszczególnych oddziałów. Na jego skrzynkę kontaktową przesyłane były informacje o miejscach zbiórek i ćwiczeń. Często występował w roli instruktora i osobiście prowadził zajęcia.
„Szeregi batalionu rosły, gdyż młodzież, nastrojona patriotycznie, chętnie zgłaszała się do konspiracji – wspominał po latach. – Byłem zawsze obecny na przysięgach oraz na egzaminach kończących szkolenie podoficerów i podchorążych. Poznawaliśmy się wzajemnie, a obecność dowódcy nie tylko świadczyła o przynależności do batalionu, ale także tworzyła atmosferę wzajemnego zaufania, będącego w pracy podziemnej podstawą bezpieczeństwa”.
Ta więź, którą nawiązał podczas konspiracyjnych spotkań, owocowała potem na polu walki. Pozornie oschły, wojskowy służbista, wymagający wiele od swych podwładnych, okazał się dowódcą troszczącym się o swych żołnierzy. Zdobył ich serca i zaufanie.
Uczestniczył we wszystkich zebraniach na szczeblu sztabu AK. Zebrania odbywały się co tydzień m.in. u państwa Żymirskich przy ulicy Łowickiej 51. Dowództwo „Kilińskiego” spotykało się natomiast w mieszkaniu prywatnym państwa Lubicz-Nyczów przy ulicy Bałuckiego 4. Z majorem „Zagończykiem” kontaktował się regularnie w swoich mieszkaniach, początkowo przy ulicy Mazowieckiej 4, a potem przy Żelaznej 29. Od majora „Zagończyka” otrzymywał pieniądze na zakup broni i działalność organizacyjną.
W czasie wielomiesięcznych przygotowań sprawą najważniejszą było oczywiście zaopatrzenie w broń. Ochotników przybywało, a zapasy były skromne. W zdobywaniu broni na Niemcach (napady na pociągi, magazyny Wehrmachtu i posterunki policji oraz rozbrajanie pojedynczych żołnierzy) wyspecjalizowała się 4. Kompania „Watra”. Konspiracyjne warsztaty ślusarskie AK metodą chałupniczą produkowały pistolety maszynowe „błyskawice”, „steny”, a także granaty „filipinki”. Butelki zapalające przygotowywane były przez poszczególne oddziały we własnym zakresie. Zachowała się receptura rotmistrza Roycewicza: „Litrową lub półlitrową butelkę z cienkiego szkła (monopolówka) napełnić odpowiednią mieszanką benzyny z ropą, dodać pewną ilość kwasu solnego. Butelkę oblepić opaską papierową w kształcie torebki, wypełnioną sproszkowanym materiałem wybuchowym – kalichlorkiem. W momencie rozbicia butelki następuje automatyczne zapalenie mieszanki”.
Co kilka dni odbywały się konspiracyjne spotkania służb logistycznych: kwatermistrzowskiej, sanitarnej, transportowej, zaopatrzeniowej itp. Obecność dowódcy na tych zebraniach była niezbędna. Kiedy wieczorem, czasami tuż przed godziną policyjną, wracał szczęśliwie do domu, żonie spadał kamień z serca. Jeszcze jeden dzień, udało się…
Rotmistrz Roycewicz, który wszystko lubił obracać w żart, mówił, że nic mu nie grozi, bo urodził się pod szczęśliwym znakiem herbowym. W konspiracji obrał sobie pseudonim „Leliwa”.