Gdyby nie miłość do koni...

…i powodzenie u pań
„Życie sportowca nie jest usłane różami” – tę starą prawdę Henryk Roycewicz poznał dość wcześnie. Nie zraziły go niepowodzenia w eliminacjach przedolimpijskich. Wierzył, że każdą porażkę można przekuć w zwycięstwo. Był przekonany, że pracowite miesiące spędzone w Grudziądzu pod okiem najlepszych trenerów i instruktorów przyniosą kiedyś efekty. „Podpułkownik Rómmel wprowadzał nas w najtajniejsze arkana sztuki współpracy z koniem i pokonywania przeszkód. Z tą wiedzą można było już spokojnie pokazywać się na zawodach w całej Europie” – opowiadał po latach.
Nie brał sobie do serca niepochlebnych, a czasami obraźliwych opinii części przełożonych, którzy zarzucali mu zaniedbania w służbie wojskowej. Zwycięstwa w konkursach w Prużanie i na krajowej arenie pozwalały mu zapomnieć o przykrościach. Prawdziwym zadośćuczynieniem był natomiast pierwszy sukces, który przyszedł po sześciu latach pracy.
Jesienią 1928 roku na nowym pięknym stadionie w Łazienkach Królewskich w Warszawie odbyły się międzynarodowe zawody o Puchar Narodów. Odmłodzona polska drużyna, startująca w składzie: porucznik Michał Antoniewicz, porucznik Kazimierz Gzowski i porucznik Henryk Roycewicz, zdobyła główną Nagrodę Prezydenta Rzeczpospolitej. Polacy wyprzedzili Francuzów i Włochów. W nadprogramowym konkursie „O Puchar pani M. Callon” Roycewicz był drugi za Włochem rotmistrzem Lequio. Zawody, organizowane po raz pierwszy przez nowo powstały Polski Związek Jeździecki i Towarzystwo Międzynarodowych i Krajowych Zawodów Konnych, wywołały w stolicy olbrzymie zainteresowanie, trybuny zapełnione były do ostatniego miejsca. Na zakończenie w Hotelu Europejskim odbył się bankiet, podczas którego porucznik Roycewicz odebrał trzy okazałe puchary i brylował na parkiecie.
Sezon 1929 roku rozpoczął się wcześniej niż zwykle, już w połowie kwietnia Polacy wystartowali bowiem w Nicei. Roycewicz znalazł się w doborowym towarzystwie obok takich sław jak Rómmel, Królikiewicz i Szosland. Zainagurowane 17 kwietnia zawody trwały jedenaście dni i przyniosły wiele niespodzianek. Polacy w sumie zdobyli 33 nagrody, ale wywalczone zostały w pomniejszych konkursach. W najważniejszym, czyli Pucharze Narodów, znaleźli się dopiero na czwartym miejscu. Na swym normalnym poziomie pojechali tylko podpułkownik Rómmel i porucznik Roycewicz.
Systematycznie podnoszący swe umiejętności Roycewicz niemal przy każdym starcie był w czołówce. Po powrocie do kraju wystąpił w konkursie Prasy Poznańskiej (nagroda: 4000 złotych), zorganizowanym na nowo otwartym stadionie hipicznym w Poznaniu i zajął drugie miejsce. Wkrótce potem, w dniach 1–12 czerwca w Warszawie odbyły się wielkie międzynarodowe zawody, nad którymi protektorat objęli prezydenci Polski, Czechosłowacji i Francji, a także król Włoch. Impreza miała wspaniałą oprawę. Polski zespół, w którym znaleźli się podpułkownik Rómmel oraz porucznicy Roycewicz, Szosland i Starnawski, zajął drugą lokatę po pasjonującej walce z Włochami. Warto dodać, że w niektórych konkursach po raz pierwszy wystąpiły panie.
Okazją do rewanżu za zawody warszawskie była impreza rozegrana dwa tygodnie później w Budapeszcie. Jednak i tym razem w Pucharze Narodów lepsi okazali się Włosi, wyprzedzając Polaków. W konkursie otwarcia, jadąc na koniu The Hope, porucznik Roycewicz zajął trzecie miejsce.



Za sukcesy i sportową sławę trzeba jednak płacić wysoką cenę. Omijały go wojskowe awanse, a niektórzy zwierzchnicy krzywym okiem patrzyli na jego coraz częstsze wyjazdy na zgrupowania i zawody. Jan Błasiński w książce Z dziejów Kawalerii II Rzeczpospolitej skrzętnie wylicza: w latach 1932–1930 porucznik Roycewicz tylko przez 16 miesięcy pełnił służbę jako dowódca plutonu, 66 miesięcy był poza pułkiem, z tego 46 miesięcy przypadło na kursy w Grudziądzu, 10 – na zajęcia instruktorskie, 7 na pobyty w szpitalach po urazach, jakich doznawał podczas zawodów, i 3 na urlopy wypoczynkowe.
Oprócz tego ułani 25. Pułku z Prużany byli atrakcją wszystkich balów i wieczorków tanecznych. Szarmanccy, świetni tancerze – u dam cieszyli się olbrzymim powodzeniem. Szczególnie porucznik Roycewicz, o którego sukcesach sportowych było coraz głośniej. Podobno kochały się w nim panny z całej stolicy, a jedna z powodu nieszczęśliwej miłości targnęła się na własne życie.
„W ułańskim mundurze Henryk pięknie się prezentował – pisze w swych Wspomnieniach jego bratowa Jadwiga Roycewiczowa. – Był bardzo przystojnym młodym człowiekiem, mającym wielkie powodzenie u kobiet. W swoim towarzystwie nazywały go «pięknym Heniem»”.
Gdy nadszedł karnawał, do Prużany napływały zaproszenia z okolicznych dworów i majątków, a w owym czasie na Ziemi Nowogródzkiej bawiono się hucznie, do białego rana. Tradycyjne bale odbywały się w majątkach w Daszkiewiczach i Milkiewiczach, ale największy z udziałem całej śmietanki towarzyskiej miasta i oczywiście ułanów z Prużany – w Klubie Urzędniczym w Nowogródku. Podczas jednego z takich balów młody, przystojny dwudziestodziewięcioletni porucznik Roycewicz wpadł w oko starszej o dziesięć lat miejscowej piękności, pani Wandzie Marii Strawińskiej z domu Wołłowiczównej. Rozpoczął się burzliwy romans, o którym głośno było na całej Litwie.
Pani Strawińska pochodziła ze starego rodu zaliczanego do litewskiej arystokracji. Pułkowy kolega Roycewicza, podporucznik Jan Błasiński tak ją opisywał: „Każdy, kto ją poznał, wyniósł piękne wrażenia. Śniada cera, ciemne włosy potwierdzały słowa, że z tatarskiego jest rodu, osadzonego w grodzie Gedymina przez Wielkiego Księcia Litewskiego Witolda”.
Innego zdania były panie z pułkowego koła Rodzin Wojskowych. „Cóż to, w Prużanie brak młodych, urodziwych dziewcząt, z których każda bez wahania wyszłaby za niego?” – mówiły. Miasteczko trzęsło się od plotek, zwłaszcza gdy rozeszła się wiadomość, że w prezencie ślubnym ma dostać od przyszłej małżonki dwa piękne sportowe wierzchowce: The Hope i Black Boy. Koledzy nie szczędzili złośliwości, kiedy wyjeżdżał do majątku Rohotna, należącego do Wołłowiczów. Przełożeni także krzywo patrzyli na ten wybór. Mimo to ślub odbył się 24 października 1927 roku w Warszawie w kościele Zbawiciela. Związek okazał się nieudany, małżonek częściej niż w Rohotnej, przebywał w koszarach i na zawodach jeździeckich, i wkrótce doszło do rozwodu. Jako wspomnienie pozostały mu dwa znakomite konie. Rozpad tego małżeństwa wywołał wiele komentarzy, z reguły nieprzychylnych młodemu porucznikowi. Głośno było o tym nie tylko w Prużanie i Nowogródku, ale też w Wilnie i Warszawie; w wojsku rozwody były wówczas bardzo źle widziane.
Klimat wokół jeździectwa był fatalny i niektórzy wyżsi oficerowie uważali, że winę za całe zło, jakie ma miejsce w kawalerii, ponoszą propagatorzy sportu jeździeckiego. Jedynym, który stanął w obronie porucznika Roycewicza, był kolejny dowódca 25. Pułku Ułanów Wielkopolskich pułkownik Witold Morawski.