W PRL-owskim więzieniu
„O północy 13 stycznia 1949 roku głośne stukanie do drzwi fińskiego domku zbudziło nas ze snu – wspominał «Leliwa». – W progu stał funkcjonariusz UB z wycelowanym w moją stronę rewolwerem. Z okrzykiem: «Ręce do góry!» wtargnął do środka i natychmiast zaczęła się rewizja”.
Przewrócono cały dom do góry nogami, zaglądano w każdy kąt, „zabezpieczono” korespondencję, osobiste notatki, zeszyty z telefonami, fotografie, legitymacje, dokumenty. Na długiej liście rzeczy zarekwirowanych, które miały pomóc w śledztwie, znalazły się nawet bilety tramwajowe, zegarek, pasek od spodni, grzebień i klucze. Skutego w kajdanki przewieziono do aresztu przy ulicy Rakowieckiej i umieszczono w X Pawilonie.
Tej nocy i podczas następnych w wielu warszawskich mieszkaniach przeprowadzone zostały rewizje. Ruszyła fala surowych represji, 4 lutego uwięziony został pułkownik „Radosław”, który też trafił na Rakowiecką. Tym razem aresztowaniami objęto nie tylko akowców, ale także działaczy politycznych i gospodarczych, księży, przedstawicieli inteligencji i ziemiaństwa. Więzienia pękały w szwach, powstały obozy pracy w Jaworznie i Mielęcinie. Zgodnie ze stalinowskimi kryteriami każdy mógł być oskarżony o prowadzenie „działalności agenturalnej” lub o „próbę obalenia ustroju”.

X Pawilon miał złą sławę. Więźniowie byli przetrzymywani w ośmioosobowych celach o powierzchni około dziesięciu metrów kwadratowych z małym zakratowanym okienkiem pod sufitem i niczym nieosłoniętym sedesem. Łóżek nie było; wszyscy spali na siennikach rozkładanych na noc na betonowej podłodze. Akowcy umieszczani byli w celach z kryminalistami i przestępcami. Wszędzie byli „kapusie” donoszący władzom więziennym. Pierwsze miesiące to długie, niekończące się przesłuchania, ostre światło lampy skierowane prosto w oczy i powtarzane na okrągło to samo pytanie o kontakty z generałem Andersem.
Gdy więzień był już u kresu sił i tracił wątek, stawiano go twarzą do ściany, gdy zasypiał, polewano zimną wodą. „Leliwa” nauczył się spać na stojąco. Do żadnego z zarzutów się nie przyznał.
Pewnego razu wprowadził śledczego w zdumienie. Zapytany, dlaczego będąc w szpitalu w Stryju, uciekł i oddał się w ręce Niemców, odpowiedział z całą szczerością: „Przyrzekłem sobie kiedyś, że nigdy nie będę żył pod władzą rosyjską”.
"Oskarżony o podtrzymywanie mitu Armii Krajowej"
- rozmowa ze
Zbigniewem Chmielewskim
- dziennikarzem, historykiem, sportowcem, autorem kilku książek o Henryku Leliwie-Roycewiczu:
Wideo nagrane 3 lipca 2024
w domu Stefana i Marii Roycewiczów
w Warszawie
Podczas przesłuchań miał okazję zobaczyć, jak przez lata zaciskał się wokół niego pierścień inwigilacji. W grubych teczkach zgromadzone zostały dziesiątki donosów napływających do UB; każdy jego krok był śledzony. Pani W. – w okresie powstania łączniczka AK, a teraz właścicielka straganu na bazarze Różyckiego – meldowała o próbach zakupu broni dla Batalionu „Kiliński”. Zubożały arystokrata Z., potomek starego rodu, a obecnie urzędnik ministerstwa rolnictwa, z wielką skrupulatnością odnotowywał kontakty i rozmowy „Leliwy”. Oddzielna teczka to cotygodniowe raporty dzielnicowego, sierżanta MO Kłosa i funkcjonariuszy UB. Wiedziano doskonale, kto i kiedy odwiedzał jego dom, a także z kim się kontaktował podczas zagranicznych wyjazdów służbowych.
Seria pierwszych, prowadzonych dniami i nocami przesłuchań, które miały na celu złamanie psychiczne więźnia, nie dała rezultatu. „Leliwa” nie przyznał się do żadnego ze stawianych mu zarzutów, nie ujawnił żadnego kontaktu. Wówczas sięgnięto po metody stosowane powszechnie w stalinowskich więzieniach, które miały nie tylko karać, ale także upokarzać. „Repertuar tortur był bogaty – wspominał «Leliwa». – Przysiady aż do utraty przytomności, wielogodzinne siedzenie na taborecie odwróconym do góry nogami, przytrzaskiwanie palców w szufladach, «stójka» nago w wodzie i fekaliach, podczas mrozów oblewanie wodą, skakanie po schodach na jednej nodze w górę i w dół aż do kompletnego wyczerpania. Bicie pałkami, kopanie, głodzenie były na porządku dziennym”.
Najbardziej dotkliwe były jednak nie fizyczne tortury, ale codzienne poniżanie. Po wojnie do służby więziennej trafił najgorszy element, męty społeczne, niedawni współpracownicy Gestapo, specjaliści od „mokrej roboty”. Nadzorcy więzienni ze szczególną satysfakcją pastwili się nad rotmistrzem „Leliwą”, o którym wszyscy wiedzieli, że kiedyś był sławnym sportowcem. „I co, wielki mistrzu, teraz cię zgnoimy”; „Ty akowski bandyto”; „Będziesz wisiał” – na każdym kroku był poniżany i szykanowany. Najgorszą kategorią byli „pałkarze”, kryminaliści z podwarszawskich miejscowości. Przyjeżdżali na nocne dyżury i kiedy nikt nie widział, okładali uwięzionych kijami.
„W najcięższych chwilach śledztwa, kiedy byłem trzymany w celi śmierci, ratowałem się przed utratą świadomości wspomnieniami, a szczególnie szaleńczą szarżą naszego pułku pod Krasnobrodem. W mętnych myślach recytowałem przepiękny, jakby wyśniony wiersz:
Blask słońca na trąbce dał sygnał do szarży
I zakwitł na piersiach podany odważnie
I konie do boju zarżały wysoko
I obłok na niebie odetchnął głęboko”.
Czasami wracały wspomnienia z Igrzysk Olimpijskich i wielu wspaniałych konkursów hipicznych. Podczas pobytu w więzieniu towarzyszyła mu także obawa o losy żony. „Luta” była łączniczką AK, doskonale wiedziała o jego kontaktach, a więc jej także w każdej chwili mogło grozić aresztowanie.
Wiosną 1950 roku przed Wojskowym Sądem Rejonowym w Warszawie, w więzieniu mokotowskim rozpoczął się proces, a właściwie parodia procesu. Podczas wielomiesięcznego śledztwa nie znalazły potwierdzenia zarzuty o działalności antypaństwowej na rzecz obcych wywiadów. Część świadków wycofała swe wcześniejsze zeznania. Największym przewinieniem Henryka Roycewicza oraz jego współpracowników Bronisława Lubicza-Nycza i Leona Niemkiewicza okazało się zorganizowanie Komitetu Ekshumacyjnego i zbiórka pieniędzy na budowę pomnika żołnierzy AK, a trzeba było zebrać 300 000 złotych. Ten kuriozalny ze względu na logikę i sposób argumentacji akt oskarżenia warto zacytować dosłownie: „Oskarżam Henryka Leliwę-Roycewicza, że od wiosny (brak ustalonego dnia i miesiąca) 1946 roku, mieszkając w Warszawie, działał w zamiarze usunięcia przemocą Krajowej Rady Narodowej, Rządu Jedności Narodowej i Rządu Rzeczypospolitej Polskiej, zagarnięcia władzy i dokonania zmiany ustroju Państwa Polskiego w ten sposób, że celem ponownego nawiązania kontaktów z członkami batalionu «Kiliński», utworzenia więzi grupowej i prowadzenia dokładnej ewidencji żyjących członków tegoż batalionu przy pomocy finansowej Mazurkiewicza Jana ps. «Radosław» zorganizował wspólnie z Lubicz-Nyczem Bronisławem tzw. Komitet Ekshumacyjny, wydał i rozpowszechniał znaczki pamiątkowe batalionu «Kiliński», prowadził ewidencję żyjących członków tegoż batalionu, czym prowadził działalność zmierzającą do osiągnięcia opisanych we wstępie celów”.
I jeszcze jeden fragment tego dokumentu, który warto zacytować ze względu na frazeologię: „Obóz reakcji polskiej po klęskach poniesionych od 1945–46 na polu skrytobójczej walki z władzami Polski Ludowej, postanowił zmienić swoje metody działalności. Dotychczasowe metody konspiracyjne zostały szybko odszyfrowane przez władze B.P., które aresztowały szereg wybitnych działaczy podziemia i rozbiły ogniwa organizacyjne. To też w planach dalszej działalności, podziemie nastawiło się na działalność długofalową, związaną z wywiadem państw imperialistycznych i reakcyjną częścią kleru, a komórki organizacyjne usiłowało pokryć płaszczykiem działalności legalnej i półlegalnej”.
25 kwietnia 1950 roku sąd wojskowy pod przewodnictwem majora Mieczysława Widaja skazał „Leliwę” na sześć lat więzienia oraz na cztery lata pozbawienia praw publicznych i obywatelskich, a ponadto na przepadek całego mienia. Podobne wyroki otrzymali dwaj pozostali oskarżeni Lubicz-Nycz i Niemkiewicz. Pułkownik Mazurkiewicz pseudonim „Radosław”, którego proces odbył się nieco później, skazany został przez tego samego, ale już awansowanego do stopnia podpułkownika sędziego Mieczysława Widaja na karę dożywotniego więzienia.
W oczekiwaniu na skierowanie do zakładu karnego, rotmistrz trafił na „ogólniak”. Była to duża hala numer 29, w której w nieludzkich warunkach przetrzymywano 180 skazanych (w tym niektórzy z wyrokami śmierci). Obok więźniów politycznych i przestępców wojennych byli tam zwykli bandyci. W tym czasie przebywali tu bohater Bitwy o Anglię, sławny pilot major Stanisław Skalski, przestępca wojenny, szef policji SS w Warszawie Paul Otto Geibel i teolog, jezuita, profesor Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego Edward Bulanda. Zimą 1951 roku „Leliwa” został skierowany do najcięższego w tamtych latach więzienia dla „politycznych” we Wronkach i otrzymał kategorię B, obejmującą skazanych z wyrokami do dziesięciu lat.
„Dla nowo przybyłych zorganizowano «uroczyste spotkanie». Kierował nim osobiście major UB Jakubowski. Nago i boso, gnani do przodu przy asyście rozstawionych strażników, otrzymując razy ze wszystkich stron, dotarliśmy do naszych cel. A potem wiadomo: mieszkanie razem z konfidentami, zimowe spacery w letnich ubraniach, stójki, głodówki, zalewanie cel wodą, karcery, no i gnojenie, gnojenie, gnojenie”.
Nie bez powodu Wronki cieszyły się jak najgorszą sławą. W maleńkich celach wielkości 6–8 metrów kwadratowych przebywało po dziesięciu więźniów. „Szafa”, czyli karcer, którym karano za najmniejsze przewinienie, to pomieszczenie wielkości 4 metrów kwadratowe, bez okien i wentylacji. Opiekę sanitarną nad całym zakładem karnym sprawował jeden lekarz; szerzyły się choroby: gruźlica i żółtaczka. Jeśli Roycewicz przetrwał, to tylko dlatego, że miał silniejszy od innych organizm. Lata poświęcone sportowi, ciężkie treningi i starty w konkursach hipicznych teraz procentowały.
W kwietniu 1953 roku niespodziewanie został powiadomiony o skróceniu kary i znalazł się na wolności. Miesiąc wcześniej zmarł Józef Stalin.
„Kiedy przekroczyłem bramę więzienną, podniosłem głowę – nade mną niebieskie niebo i przepływające po nim chmury. Dla kogoś, kto przez cztery lata oglądał świat prze niewielkie, zakratowane okienko, był to najpiękniejszy widok”.